Pohl Frederic - Gateway Za Błękitnym Horyzontem Zdarzeń - Zakochany Wan
ZAKOCHANY WAN
Podróż do bazy zewnętrznej wydawała się Wanowi dłuższa niż zwykle, ponieważ odczuwał dziwny niepokój. Brakowało mu towarzystwa Zmarłych. A jeszcze bardziej brakowało mu tego, czego nigdy nie miał - kobiety. Chciał się po prostu kiedyś zakochać. Tak wiele książek na ten temat czytał - „Romea i Julię", „Annę Kareninę" i starą romantyczną klasykę chińską.
Rojenia wybił mu z głowy dopiero widok bazy, do której właśnie się zbliżał. Tablice rozjaśniły się, sygnalizując początek dokowania. Płynne linie na ekranie roztopiły się i w wizjerze ukazał się zarys bazy. Ale jej kształt był inny niż zazwyczaj. W jednym z lądowisk tkwił nowy Statek, a do jednego z boków przymocowana była dziwna wystrzępiona konstrukcja.
Cóż to mogło znaczyć? Po zakończeniu dokowania Wan wystawił głowę przez właz i rozejrzał się, węsząc i nasłuchując.
Po chwili doszedł do wniosku, że w pobliżu nie ma nikogo. Nie zabrał ze statku książek ani innych rzeczy. Chciał być gotów do ucieczki w każdej chwili, ale zdecydował się rozejrzeć. Już raz przedtem, dawno temu, w bazie była jakaś istota ludzka i wydawało mu się, że była to kobieta. Mały Jim pomógł mu wtedy rozpoznać jej ubranie. Może i teraz powinien poprosić Małego Jima o radę? Zagryzając jagody z łatwością podciągał się na poręczy w kierunku pomieszczenia snów, gdzie znajdowała się leżanka przyjemności otoczona czytaczami.
Zatrzymał się.
Co to za dźwięk? Śmiech czy okrzyk?
Wyrzucił jagodę i znieruchomiał natężając wszystkie zmysły. Odgłos się nie powtórzył. Ale czuł coś w powietrzu -jakiś zapach, bardzo słaby, dość przyjemny, choć dziwny. Troszkę przypominał zapach ubrania, które znalazł i nosił ze sobą przez wiele dni, póki resztki zapachu się nie ulotniły - wtedy odłożył ubranie tam, skąd je wziął.
Czyżby ta osoba wróciła?
Wan zadrżał. Istota ludzka! Od kilkunastu lat nie wąchał ani nie dotykał żadnego człowieka. A i wtedy byli to tylko rodzice. Ale może to nie jest istota ludzka? Może to coś innego? Rzucił się w kierunku doku, gdzie kiedyś przebywała tamta osoba, rozmyślnie unikając głównych korytarzy i przeciskając się wzdłuż węższych, bardziej okrężnych przejść, do których, jak mu się wydawało, żaden obcy nie będzie chciał się zapuścić. Wan znał każdy cal bazy, przynajmniej tam, gdzie mógł się poruszać, czyli aż do ślepych przejść, z którymi nie potrafił sobie poradzić. Dosłownie w ciągu kilku minut dotarł do miejsca, w którym niegdyś pieczołowicie odłożył resztki ubrania jedynego, jak dotychczas, gościa w bazie.
Niczego nie brakowało. Ale jak się zorientował - nie wszystko leżało tak jak zostawił. Niektóre rzeczy zmieniły swoje miejsce.
Wan wiedział, że to nie on zrobił. Zawsze starał się zostawiać bazę dokładnie w takim samym stanie, żeby nikt się nie mógł zorientować, że tam był. A ostatnim razem uprzątnął odpadki ze szczególną pieczołowitością. W bazie musiał być ktoś inny.
Wan znajdował się daleko od statku.
Ostrożnie, lecz szybko powrócił do doków po drugiej stronie, zatrzymując się przy każdym skrzyżowaniu, żeby rozejrzeć się, powęszyć i posłuchać. Dotarł do statku i pokręcił się przy włazie niezdecydowany. Uciekać, czy szukać dalej?
Ale zapach był teraz silniejszy - wręcz narzucający się.
Krok po kroku zapuścił się w długie, ślepo zakończone korytarze, gotów w każdej chwili zawrócić.
Nagle usłyszał jakiś dźwięk! Szept, prawie niesłyszalny. Głos. Z biciem serca zajrzał przez drzwi. Ktoś tam był! Skulony, przy ścianie, z metalowym przedmiotem przy wargach, wpatrujący się w niego z przerażeniem. Ten ktoś krzyknął na niego „Nie zbliżaj się!" Ale i tak nie byłby w stanie podejść bliżej, nawet gdyby chciał. Zastygł. To nie był po prostu człowiek! To był osobnik płci żeńskiej! Diagnoza była oczywista i zgodna z tym, co wyjaśniał mu Mały Jim - dwa wybrzuszenia na piersi, zgrubienie wokół bioder i zwężenie w talii - gładkie brwi nad oczodołami. Tak, kobieta! I to młoda. Ubrana w coś, co odsłaniało jej nagie nogi, i, o Boże, nagie ramiona! Gładkie włosy związane z tyłu głowy w długi ogon. Jej wielkie oczy wpatrywały się w niego.
Wan zareagował tak, jak się nauczył reagować. Łagodnie opadł na kolana, rozpiął ubranie i dotknął członka. Nie masturbował się już od kilku dni, a tu coś takiego! Miał erekcję natychmiast i drżał z podniecenia.
W ogóle nie zwrócił uwagi na odgłosy z tyłu, kiedy pojawiło się jeszcze troje ludzi. Dopiero gdy skończył, wstał, poprawił ubranie i uśmiechnął się uprzejmie. Oni otoczyli młodą kobietę rozmawiając w podnieceniu, wręcz rozhisteryzowani.
- Cześć - rzucił. - Jestem Wan.
Kiedy nie odpowiedzieli, powtórzył swoje powitanie po hiszpańsku, kantońsku, i przeszedłby przez wszystkie inne języki, gdyby druga osoba płci żeńskiej nie podeszła do niego i nie powiedziała:
- Witaj, Wan. Nazywam się Dorema Herter-Hall, mówią na mnie Lurvy. Miło nam ciebie poznać.
Przez całe swoje piętnastoletnie życie Wan nie przeżył dwunastu godzin równie podniecających, przerażających i zapierających dech w piersiach, jak te ostatnie. Tyle pytań! Tyle rzeczy do powiedzenia i usłyszenia! Jaką rozkoszą było dotykanie tych innych osób, wdychanie ich zapachu, czucie ich obecności! Wiedzieli tak nieprawdopodobnie mało, a jednocześnie tak zaskakująco wiele - nie wiedzieli, jak wydostać pożywienie z pojemników, nie korzystali nigdy z leżanki snów, nigdy nie widzieli Starca, ani nie rozmawiali ze Zmarłymi. Za to wiedzieli o statkach kosmicznych i miastach, o spacerach pod gołym niebem („niebo?" - minęło dużo czasu, zanim Wan zorientował się, o czym mówią). I o kochaniu się. Zauważył, że młodsza kobieta chce mu to lepiej wyjaśnić, a starsza sobie tego nie życzy - dziwne. Wyglądało na to, że starszy mężczyzna nie kocha się z nikim - co go tym bardziej zdziwiło. W ogóle wszystko było dziwne. Umierał z rozkoszy i przerażenia od takiej porcji niezwykłości. Po tym, jak już sobie długo porozmawiali i wyjaśnił im kilka tajników bazy, a oni pokazali mu różne cudeńka w swoim statku (coś takiego, na przykład, jak Zmarły, ale to coś nigdy nie było żywym człowiekiem; zdjęcia ludzi na Ziemi, toaletę, w której się spuszcza wodę) - po tych wszystkich cudach osobnik imieniem Lurvy zarządził odpoczynek. Natychmiast ruszył w kierunku leżanki snów, ale zaprosiła go, żeby został blisko nich i nie bardzo mógł odmówić, choć często budził się drżąc, węsząc i rozglądając wokół w przyćmionym niebieskim świetle.
Było to jak na niego trochę za dużo wrażeń. Kiedy już się wszyscy na powrót obudzili, znów drżał, a całe ciało bolało go, jakby w ogóle nie spał. Nie miało to znaczenia. Pytania i rozmowa zaczęły się natychmiast.
- A kim są Zmarli?
- Nie wiem. Trzeba ich o to zapytać. Czasami mówią o sobie „poszukiwacze" z jakiejś tam „Gateway".
- A czy miejsce, w którym się teraz znajdują, to artefakt Heechów?
- Heechów? - zastanowił się przez chwilę. Kiedyś, dawno temu, słyszał to słowo, ale nie miał pojęcia, co ono oznacza. - Czy masz na myśli Starców?
- A jak wyglądają Starcy? - Ponieważ nie mógł określić ich słowami, dali mu szkicownik i spróbował narysować duże poruszające się szczęki, niechlujne brody, a każdy szkic wyrywali mu natychmiast z rąk i podtykali maszynie nazywanej „Vera".
- Ta maszyna jest jak Zmarły - zauważył i znów zasypali go pytaniami.
- To znaczy, że Zmarli są komputerami?
- A co to jest komputer?
Wtedy pytania przez chwilę padały w drugą stronę - wyjaśniali mu znaczenie „komputera" i wyborów prezydenckich, oraz Gorączki stu trzydziestu dni. I przez cały czas kręcili się po statku, a on wyjaśniał im, co o nim wie. Wana zaczynało ogarniać znużenie. Nigdy dotychczas nie czuł zmęczenia, ponieważ w swoim bezczasowym życiu spał, kiedy był śpiący i nie wstawał, dopóki nie wypoczął. Zmęczenie nie sprawiało mu przyjemności; ani też drapanie w gardle, czy ból głowy. Ale był zbyt podniecony, żeby przerwać, zwłaszcza, kiedy powiedzieli mu o osobniku płci żeńskiej imieniem Trish Bover.
- Była tutaj? W bazie? I nie została?
- Nie miała pojęcia, że się zjawisz. Uważała, że jeśli zostanie, to umrze. - Jaka straszna szkoda! Bo, jak Wan obliczył, miał wówczas dziesięć lat, mógł być dla niej towarzyszem, a ona dla niego. Mógłby ją karmić, troszczyć się o nią, zabrałby ją, żeby pokazać Starców i Zmarłych, i mogli być bardzo szczęśliwi.
- I dokąd się udała? - spytał.
Nie wiadomo dlaczego pytanie to zbiło ich z tropu.
- Wsiadła na statek, Wan - powiedziała Lurvy po chwili
- I wróciła na Ziemię?
- Nie, jeszcze nie. Dla takiego statku to bardzo długa podróż. Znacznie dłuższa, niż jej życie.
Dalej mówił młody mężczyzna, ten który był partnerem Lurvy.
- Ciągle jeszcze jest w drodze. Nie wiemy dokładnie, gdzie. Nawet nie jesteśmy pewni, czy żyje. Zamroziła się.
- A więc nie żyje?
- No cóż, prawdopodobnie nie żyje. Ale jeśli ją odnajdą, może uda się ją ożywić. Jest w zamrażarce swego statku, w temperaturze minus 40°C. Przypuszczam, że jej ciało przez pewien czas nie ulegnie rozkładowi. Takie właśnie było jej rozumowanie. W każdym razie uznała, że w ten sposób ma największe szansę na przeżycie.
- Ja przecież mogłem jej pomóc znaleźć lepsze wyjście z sytuacji - powiedział przygnębiony Wan. Po chwili rozjaśnił się. Koło siebie miał inną kobietę, Janine, która nie była zamrożona. Chcąc jej zaimponować, rzucił: - To jest liczba „O".
- Co? Jaka liczba?
- Liczba „O". Mówi o nich Mały Jim. Kiedy powiem minus czterdzieści, nie muszę dodawać, że w skali Celsjusza czy Farenheita, ponieważ to to samo - zachichotał z dowcipu.
Znowu spojrzeli po sobie. Wan zorientował się, że coś jest nie tak, ale z sekundy na sekundę czuł się dziwniej, coraz bardziej zmęczony i coraz bardziej kręciło mu się w głowie. Pomyślał, że może nie zrozumieli dowcipu.
- Zapytajmy Małego Jima - zaproponował. Można się z nim porozumieć z korytarza, tam, gdzie jest leżanka snów.
- Porozumieć się? Jak? - spytał starszy mężczyzna, Payter.
Wan nie odpowiedział. Nie czuł się na tyle silny, żeby ufać własnym słowom, a poza tym łatwiej mu było im to pokazać. Obrócił się gwałtownie i podciągnął w kierunku pomieszczenia snów. Zanim do niego dołączyli, zdążył już wystukać, co potrzeba, i wezwał numer 112.
- Mały Jim? - spytał, a potem dodał przez ramię: - Czasami nie chce rozmawiać. Trochę cierpliwości. - Ale tym razem miał szczęście i głos Zmarłego odpowiedział dość szybko.
- Czy to ty, Wan?
- A kto miałby być? Słuchaj, chciałbym, żebyś mi powiedział o liczbach „O".
- Świetnie. Są to liczby, które przedstawiają więcej niż jedną wielkość i kiedy zauważysz taką zbieżność - mówisz „O". Niektóre liczby „O" są banalne. Niektóre mogą mieć znaczenie transcendentalne. Osoby religijne podają liczby „O" jako dowód na istnienie Boga. Czy Bóg istnieje, czy nie, mogę ci to przedstawić jedynie w ogólnym zarysie.
- Nie, proszę, żebyś teraz zajął się tylko liczbami „O".
- Dobrze, Wan. Podam ci więc kilka najprostszych przykładów. 0,5 stopnia. Minus czterdzieści stopni. Sto trzydzieści siedem. Dwa tysiące dwadzieścia pięć. Dziesięć do trzydziestej dziewiątej. Proszę o każdej z tych liczb napisać kilka zdań, podać jej cechy charakterystyczne oraz te, dzięki którym zalicza się je do liczb „O" i...
- Stop! - pisnął Wan. Wyraźnie zmienił mu się głos, ponieważ tak bardzo bolało go gardło. - To nie czas na lekcje.
- W porządku - przystał ponuro Zmarły. - Zero koma pięć stopnia to średnica kątowa zarówno Słońca, jak i Księżyca, widzianych z Ziemi. O! To dziwne, że są takie same, ale jak wiele z tego wynika. Między innymi dzięki tej zbieżności Ziemia ma zaćmienia. Minus czterdzieści stopni to taka sama temperatura zarówno w skali Fahrenheita, jak i Celsjusza. Dwa tysiące dwadzieścia pięć to suma sześcianów liczb całkowitych. Jeden do trzeciej dodać dwa do trzeciej dodać trzy do trzeciej, i tak dalej, aż do dziewięć do trzeciej. To wszystko zsumowane. To jednocześnie kwadrat ich sumy. Dalej. Dziesięć do trzydziestej dziewiątej jest miarą słabości siły grawitacji w porównaniu z siłą elektromagnetyczną. Ale to także wiek wszechświata wyrażany liczbą bezwymiarową. I jednocześnie pierwiastek kwadratowy liczby cząstek obserwowalnych we wszechświecie, to znaczy w tej części wszechświata, w której znajduje się Ziemia, i w której stała Hubble'a jest mniejsza od zero koma pięć. Poza tym... ale to nieważne. Na tych właśnie liczbach Dirac zbudował swą teorię Wielkich Liczb, z której wywnioskował, że siła przyciągania musi się zmniejszać w miarę, jak wszechświat się starzeje. Teraz twoja kolej.
- Opuściłeś sto trzydzieści siedem - zarzucił mu chłopiec.
Zmarły zachichotał.
- Brawo, Wan! Chciałem sprawdzić, czy słuchasz. Naturalnie, sto trzydzieści siedem to stała struktury subtelnej Eddingtona. Ale to także coś więcej. Załóżmy, że weźmiesz odwrotność, to znaczy jeden na sto trzydzieści siedem i wyrazisz to jako ułamek dziesiętny. Pierwsze trzy cyfry to zero zero siedem - numer identyfikacyjny tego zabójcy, Jamesa Bonda. Oto cała śmiercionośna siła wszechświata! Osiem pierwszych cyfr po przecinku to palindrom Clarke'a - zero siedem dwa dziewięć dziewięć dwa siedem zero. Cóż za symetria! Zabójca o dwóch obliczach - oto stała struktury subtelnej. Czy też - zawahał się - może powinienem powiedzieć, że to jego odwrotność. Czy z tego wynikałoby, że sam wszechświat jest jego odwrotnością? To znaczy uładzony i nierówny? Pomóż mi, Wan. Nie wiem, jak zinterpretować ten symbol.
- Stop! - polecił Wan ze złością. - Stop! Wyłącz się. Czuł się rozdrażniony i słaby, a nawet bardziej chory niż kiedykolwiek, bardziej niż wtedy, kiedy Zmarli robili mi zastrzyki. - Potrafi tak jeszcze długo - tłumaczył. - Dlatego przeważnie z nim nie rozmawiam.
- Nie wygląda najlepiej - powiedziała do męża zatroskana Lurvy. - Dobrze się czujesz? - zwróciła się do Wana. Potrząsnął głową, bo nie wiedział, co odpowiedzieć.
- Powinieneś odpocząć - zauważył Paul. - Ale co chciałeś powiedzieć mówiąc „stąd"? Gdzie znajduje się Mały Jim?
- Jest w głównej stacji - odparł cicho Wan, kichając.
- To znaczy - Paul głośno przełknął ślinę - że... Przecież mówiłeś, że leci się tam czterdzieści pięć dni. To musi być bardzo daleko.
- Radio! - wykrzyknął starszy mężczyzna, Payter. - Rozmawiasz z nim przez radio? Ponadświetlne radio?
Wanem wstrząsnął dreszcz. Paul miał rację - musi odpocząć - i właśnie tu była leżanka, miejsce, w którym czuł się dobrze i gdzie odpoczywał.
- Słuchajcie! - zawołał starszy mężczyzna. - Jeśli mielibyśmy ponadświetlne radio, to premia...
- Jestem bardzo zmęczony - powiedział Wan chrapliwie. Wyminął wyciągające się ku niemu ręce, zanurkował między nimi i rzucił się na leżankę. Jej dobroczynna siatka zamknęła się wokół niego.
Strona główna
Indeks